Spis treści
Co to znaczy mieć nadzieję? Czy mieć nadzieję to pragnąć czegoś? Hmm – chyba nie do końca. Oczekiwać, że kiedyś nastąpi coś lepszego. Spełnią się nasze sny czy marzenia. Może trochę lepiej, ale to też nie do końca nadzieja. Trudno jest nadzieję jednoznacznie zdefiniować, gdyż jak się do niej zabieramy i chcemy ja jakoś werbalnie opisać tracimy jej główny sens. Lepiej ja widać w naszych działaniach, w naszych gestach, ruchach, postawie czy w mimice twarzy.
Czym jest nadzieja
Nadzieja popycha nas w jakimś kierunku, to nasza wewnętrzna gotowość o potencjalnych działań. Nasza działalność wyrażą nasza nadzieję. Jeżeli z czegoś rezygnujemy to wyraźnie widać , że jej nam brakuje. Idąc na randkę masz nadzieję, że ten ktoś okaże się tym na całe życie. Ucząc się masz nadzieję, że dostaniesz dobrą ocenę. Czyli nadzieja odnosi się jakby do przyszłości. Spodziewamy się, że kiedyś coś nastąpi. Że za chwile zadzwoni ktoś na kogo czekamy, że za rok dobrze pójdzie nam na maturze. Że za 11 czy 13 lat wszystko się ułoży i wyjaśni, że po śmierci pójdziemy do nieba. Po prostu mamy nadzieję.
Nadzieja daje nam coś dobrego, pozytywnie na nas wpływa. Dodaje w pewnym sensie optymizmu, co do dalszego etapu naszego życia, ale daje nam go teraz , w tym momencie. Nadzieja popycha nas do zmiany, bowiem gdyby jej nie było nie znaleźlibyśmy w sobie żadnej wewnętrznej potrzeby robienia czegokolwiek. Po co coś robić, jak i tak wiemy, że nasze działania nie przyniosą nic konkretnego, że to co dla nas istotne i tak nie ulegnie zmianie.
czytaj też:
WEWNĘTRZNY MONOLOG – JAK WPŁYWA NA NASZE ŻYCIE?
Wiara a nadzieja
Nadzieja jest powiązana z naszą wiarą. Wiara to nasze przekonanie w coś, co tak naprawdę nie zostało udowodnione. Katolicy wierzą Boga, choć nie zostało udowodnione, że on istnieje. Sama tez jestem katoliczką i w boskość wierzę. Wierzę w Boga, a nie w barana czy skorpiona, co dla mnie ma sens, nie oznacza, że sens musi mieć dla innych.
Wiara może być naszą, wewnętrzną myślą. Opierać się na naszej wewnętrznej wiedzy, na naszym rozumowaniu i analizowaniu, na naszej wewnętrznej prawdzie. Może tez być wiara bardziej zewnętrzna. Wiara w słowa i mądrość innych. Wiara w coś, co ktoś nam powiedział. Ale czy wiadomo do końca, która jest prawdą, a która kłamstwem? Która jest bardziej racjonalna? Która dostrzega istotę rzeczy? Sami musimy to dostrzec. Bóg dla mnie istnieje bo go wewnętrznie czuję, choć ateiści twierdzą, że nigdy go nie zobaczę.
W pewnym etapie życia większość z nas zapewne została brutalnie obudzona i postawiona przed faktem, że to co ludzie mówią, nie do końca łączy się z tym, co faktycznie myślą, nie do końca łączy się z prawdą. Wiara w nieprawdę może upośledzić nadzieję. Nadzieja nie ma innej podstawy niż nasza wiara – ale na jakiej wierze ją oprzeć. Swojej wewnętrznej, czy tej otrzymanej z zewnątrz – ot jest pytanie?
czytaj tez:
Utracona nadzieja
Gdy nadzieja zostaje nam odebrana, trudno jest ja na nowo rozbudzić. Kiedy znika, życia jakby zanika. Staje się pustką, bezsensem, beznadzieją. Utrata nadziei to rozpacz i czarnowidztwo, to zapadanie się w otchłań. Nadzieja jest takim elementem naszej duszy, która nadaje kierunek naszym myślom i uczuciom. Kiedy jej nie ma nasze myśli krążą wokół tematów bolesnych rozczarowań. Człowiek ogranicza swoje oczekiwania, wycofuje się z działań, wyrzeka swoich marzeń. Żyje życiem dość pustym, rezygnując z tego, co jest poza jego zasięgiem. Człowiek może zacząć nienawidzić życia, działać destrukcyjnie względem siebie i innych. Prezentuje rodzaj zrezygnowanego optymizmu połączonego z wewnętrzną pustką i rozpaczą.
Alicja
Jak wyżej pisałam nadzieję trudno zdefiniować, lepiej ją widać w naszych działaniach. I tak postawiłam opublikować zmagania mojej czytelniczki, która wystała mi na skrzynkę dość długi list.
„Jestem Alicja. Prowadzisz wspaniałego bloga i uwielbiam Cie czytać. Poruszył mnie kiedyś Twój wpis o miłości do Boga i ciągłej wierze w niego. Postanowiłam podzielić się swoimi przeżyciami, gdyż jak wiadomo, jak wyrzucisz coś z siebie od razu jakoś tak lżej na duszy.
Po 30 dowiedziałam się, że zostałam adoptowana. Świat mi się zawalił na głowę. Nie wiedziałam jak mam na to zareagować, co począć dalej ze swoim życiem i z ta wiedzą. Biologiczni rodzice mnie nie chcieli, porzucili mnie, a ja trafiłam do tej obecnej. Od momentu, kiedy się tego dowiedziałam chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się dlaczego mnie porzucili, odkryć całą prawdę. Całymi dniami i nocami szukałam informacji, grzebałam gdziekolwiek się dało, chyba wszystkie księgi w miejskim archiwum przewertowałam. Adopcyjni rodzice, mówili, że nic nie wiedzą na ich temat. Ślęczałam nad każda nowa informacją, szukałam tych wszystkich szczególików. Popadałam w obsesję na ich punkcie, moje myśli były związane tylko z nimi.
Mąż widząc, jak bardzo się męczę kazał mi z tym skończyć. ” Nigdy się tego nie dowiesz” – powiedział mimochodem. Słowa męża obudziły mnie i rzuciły w ciemną rzeczywistość. Traciłam z każdym dniem nadzieję, że kiedyś ich poznam i zrozumie, a słowa wypowiedziane przez męża, w tych momentach jeszcze bardziej raniły mi serce.
Depresja zebrała swoje żniwo. „Dlaczego mnie porzucili, czy nie potrafili mnie pokochać” – krzyczałam nocami szlochając z żalu. W końcu , po długim okresie bólu i żywego po kość wewnętrznego cierpienia, odnalazłam iskierkę nadziei. To niemożliwe musieli mnie kochać, może nie mogli się mną zająć, tak jak t było potrzebne. Nie potrafili mnie wychować, dlatego mnie oddali, by ktoś inny mógł mnie kochać. W końcu oddali mnie w dobre ręce, a nie porzucili na śmietniku. W ich działaniu musiało być coś dobrego. Ta maleńka iskierka, rozbudzona w najcięższym momencie życia, dodała mi siły, otuchy i odwagi by dalej żyć. Rozpacz była coraz mniejsza, zaczynałam godzić się ze swoim losem.
Powolutku wracałam do żywych, ale niestety sama nie potrafiłam do końca się ze wszystkim uporać. Momenty bólu, rozpaczy i nieokiełznanej złości na nich często wracały. Postanowiłam iść na terapię. Przeszłam jedną, później kolejną. Terapeuta proponował kolejną, podobno jaką najlepszą. Najnowszy nurt znany tylko nielicznym – nie wiem schematów czy coś podobnego – chyba. Trwało to kilka lat, poukładałam sobie masę spraw w głowie. Doszłam w pewnym sensie do rozejmu, choć bolesnego, z moimi biologicznymi rodzicami. Terapia i pisanie listów do nich bardzo mi w tym pomogły. Życie dawało nadal w kość, ale wiedziałam że to dla mojego dobra. W tym coś jest – to wszystko tłumaczy. Tyle doświadczeń, tyle przeżytych emocji, tyle życiowej nauki, tyle zrozumienia – choć to zrozumienie łatwo nie przychodziło. To wszystko dla wewnętrznego dobra i szczęścia – to ma sens, to główny sens. Z tą myślą jakoś żyło mi się lepiej.
Do czasu. Kiedy szlag trafił wszystko, łącznie z odkrytym sensem. Rzeczywistość już do niego nie pasowała. Nic już mi nie pasowało. To , co się stało zburzyło most łączący mnie z moimi biologicznymi rodzicami. Sprzedali mnie. Na strychu, w swoim rodzinnym domu, odnalazłam kartkę a na niej kwotę ile moi adopcyjni rodzice za mnie zapłacili. Tego pojąć nie mogłam. Jak można być tak okrutnym człowiekiem i sprzedać własne dziecko, i jak można było mnie kupić. Moi adopcyjni rodzice wcale lepsi nie byli, a do tego cały czas mnie okłamywali.
Byłam wściekła zarówno na jednych, jak i na drugich. Znów wszystko powróciło, wszystkie wypowiedziane słowa, które były jeszcze boleśniejsze niż wcześniej. Próbowałam jakoś to ze wszystkim połączyć, przeanalizowałam to ze wszystkich stron jakie tylko mogłam znaleźć, poskładać na na nowo wszystkie elementy. Niestety sprzedaż mi się z niczym nie wiązała, nie wiązała mi się z odkrytym wcześniej sensem. Wiązała się raczej z jego przeciwieństwem, co jeszcze bardziej bolało. Jak można było sprzedać własne dziecko. Wykorzystać taką małą, niewinną istotkę do własnych celów, i to za ile – 13 tysięcy. Nigdy, przenigdy nie mogłabym sprzedać własnego dziecka. A wiadomo, może na dzieciach robili jakiś większy interes. Może sprzedawali je masowo – może nie byłam jedyna. Boże – może gdzieś po świecicie błąka się moje ośmioro czy dziewięcioro rodzeństwa.
To koniec, to nie ma sensu. Postanowiłam zamknąć ten rozdział mojego życia i zacząć żyć własnym życiem. Jakoś się udawało, ale cały czas czułam na plecach ich oddech. Żyłam z dnia na dzień, nie mogąc do końca znaleźć wewnętrznej równowagi, szczególnie gdy wracałam myślami do moich biologicznych rodziców. Inne , codzienne sprawy, umiałam jakoś szybko przetrawić , terapia miała jakiś pozytywny wpływ. Ale kiedy wracałam myślami do tego, że mnie sprzedali – wszystko jakoś we mnie zamierało. Nie potrafiłam zrozumieć, do tej pory nie tego nie pojmuję. Czy to był błąd? Czy rzeczywiście tego chcieli? Nawet ja błąd, to coś ich pchało w takim kierunku – może to jednak siła wyższa, bo tylko tak potrafię to pojąć, ziemskie argumenty mam wyczerpane. Każde działanie dąży ku jakiemuś celowi – błąd, błędem tez ku czemuś dążył. Może moje działanie – nie było takie jakiego oczekiwali, chcieli mnie oswobodzić, uwolnić z nieśmiałości i odsłonić głowę – ale niemowlaka. To sensu nie ma – przecież tu chodziło o pieniądze.
W takich bolesnych chwilach nadzieja daje ci jakieś ukojenie, goi rany i łagodzi serce, tylko ja jej wtedy nie miałam, stałam się zimna i oschła dla innych, nawet dla samej siebie, choć światełko wewnętrzne grzało gdzieś nadal mnie od środka.
Nie wiedząc, jak uporać się z całym bólem postanowiłam napisać list do moich biologicznych rodziców. Terapeuta zalecał mi ten rodzaj autoterapii.
„Drodzy – nie do cholery, skreślamy. Żałuję – o tym bardziej nie. Oddaliście mnie – też nie. Sprzedaliście mnie obcym ludziom nie interesując się mną i moim przyszłym rozwojem psychicznym. Naprawdę chciałabym zrozumieć, a jeszcze bardzie usłyszeć z waszych ust dlaczego to zrobiliście. Co ma myśleć osoba adoptowana, kiedy mija na ulicy parę, mężczyznę i kobietę. „Może to moi rodzice. Może to moja matka powiedziała mi wczoraj na ulicy dzień dobry.”. Co mam odpowiedzieć – Dzień dobry, czy raczej niestety ale pani nie znam, jest pani dla mnie obcym człowiekiem. Każde takie spotkanie, każdy widok kobiety czy mężczyzny w odpowiednim wieku, wywołuje we mnie wielki ból. Jak mam reagować – pytam. Udawać i żyć cały czas w kłamstwie. To krzywdzi mnie wewnętrznie. Każda taka scenka odbiera mi nadzieję i wiarę w ludzi.”
Tak zakończyłam list, ale samo napisanie go okazało się niewystarczające. Muszę go opublikować, może akurat go przeczytają i postanowią się ujawnić. Chyba żyłam złudną nadzieją, że ich jednak odnajdę. Ostatecznie nie opublikowałam go i nie dostałam pocieszeń – chyba mi czasu wtedy nie starczyło. Biorąc długą kąpiel coś zrozumiałam. Czemu ja tak usilnie do tego dążę, czemu tak bardzo mi na tym zależy, naprawdę chce żeby jacyś ludzie dodawali mi otuchy i nadziei. Przecież ich słowa to będą zwyczajne ludzkie, często poplątane znaki, tak jak kiedyś mojego męża. Czy to coś naprawdę by dla mnie znaczyło. Ostateczna nadzieja jest w czymś większym . Kiedy ją słyszysz, wiesz, że nic nie może się z nią równać Nic nie są warte czyjeś słowa. Otrzymujesz jakąś wewnętrzną wolność oswobadzającą cię z łańcuchów , w których do tej pory żyłaś, jesteś ponad tym wszystkim. Poczułam się jak wony ptak, ktoś mógłby powiedzieć, że obroniłam doktorat, ale cóż cud nie trwał długo – może chwila nie trwała długo.
Tak fajnie, super jest się tak czuć, ale co dalej. Jak mam teraz na to wszystko zareagować. Im dłużej myślałam – tym ogarniał mnie jakiś niezrozumiały dla mnie lęk. Nie mogę tak tego zostawić, muszę coś z tym zrobić. Muszę załatwić sprawę z rodzicami, z zarówno a adopcyjnymi , jak i z biologicznymi.
Napisanie kolejnego listu, w którym wykrzyczałam całe swoje cierpienie jakoś sprawę załatwił z biologicznymi rodzicami. Pogodziłam się z nimi w swoim sercu. Gorzej było z adopcyjnymi. Oni ciągle próbowali mnie przepraszać, za to co zrobili. Ale nawet tysiąc przeprosin by nie wystarczyło, gdyż sorry, ale muszę jakoś połączyć rozum i serce. Tłumaczyli, że pragnęli mieć dziecko, nie udawało im się, to była ostateczność, ale i tak powtórzyliby to bez najmniejszych skrupułów drugi raz. Żałują tylko, że mi nie powiedzieli prawdy. Codziennie telefonowali, ja odrzucałam słuchawkę. Oni nie rezygnowali, mówili jak bardzo mnie potrzebują. Któregoś dnia postanowiła, że jednak dam im szansę, jeżeli tak bardzo chcę być koło mego boku. le decyzja wcale nie zapadła tak łatwo. Biłam się z nią dniami i nocami, to jak walka dobra ze złem. Moja demoniczna strona nie zostawiała na nich suchej nitki, a moje skrzywdzone wewnętrzne dziecko bało się na nowo spróbować. Choć czułam, że muszę, coś pchało mnie w ich kierunku.
Któregoś dnia wpadłam do nich na kolację, ucieszyli się na mój widok. Powiedziałam, że trudno mi jest im zaufać, całe to kłamstwo jakim była udziałem złamało mnie wewnętrzne. Nie wiem czy kiedyś uda nam się coś na tym konkretnego zbudować, ale jestem gotowa iść do przodu trzymając w ręce czysta kartkę, tylko błagam dajcie mi chwile spokoju, abym mogła powrócić do siebie. Potrzebuję was i kocham, jesteście moją rodziną.
18 luty roku pańskiego nie pamiętam którego, znajdź grafologa to się dowiesz.
Alicja „